poniedziałek, 12 grudnia 2011

Prezenty świąteczne: konfitura pomarańczowa z whisky

Wszystko co napisałam poprzednio o swoich przygotowaniach do świąt to prawda. Oprócz piernikowego ciasta na doroczne spotkanie z Joannami nie robiłam nic. Robię jednak jeszcze jeden wyjątek: świąteczne przetwory na prezent. Co prawda mam wrażenie, że główną radość dostarczają obdarowującemu, bo obdarowani nie robią jakiś entuzjastycznych min, ale niech tam. Żurawina w tym roku jeszcze przede mną, a dziś mam dla was wspaniałą, słodką jak diabeł konfiturę pomarańczową z rodzynkami i whisky. A tym, którzy ciekawi są innych moich kulinarnych prezentów zapraszam na chleby prezenty, pudełka z ciastkami, moją ulubioną świąteczną żurawinę, przepyszne rugelah i domową ciastolinę. Zobaczcie sami, może coś uda Wam się wykorzystać. Oczywiście sięgnę też po inne przetwory: rabarbar, wiśnie, czarne jagody. Tymczasem zapraszam na pomarańczę. A wpis dedykuję Margot, co dopominała się świątecznie.


Konfitura z pomarańczy z rodzynkami i whisky
Seasonal Preserves, modyfikacja ;-)

-1kg niewoskowanych pomarańczy
-sok z 2 cytryn
-200g sułtanek
-250 g jasnego muscovado
-500-700g cukru
-75ml whisky

Ostrym nożykiem zdejmujemy z pomarańczy skórkę, tylko pomarańczową część. Kroimy na drobniutkie paseczki lub inaczej, jeśli lubimy.
Sok wyciskamy do garnka, dodajemy sok z pomarańczy. Pulpę owocową wydłubujemy ze środka i kroimy drobno, dodajemy do garnka. A pozostałe białe błonki i skórki zawijamy w muślin, który dobrze zawiązany wkładamy do garnka. Dodajemy 1,5 litra wody. Doprowadzamy do wrzenia i gotujemy bez przykrycia 1 godzinę. Dodajemy rodzynki i gotujemy kolejne 15-30 minut. Wyciągamy muślin i dobrze wyciskamy. Dodajemy cukier i delikatnie podgrzewamy. Kiedy cukier się rozpuści zwiększamy ogień i gotujemy, aż całość będzie miała 105 st. C
W oryginale jest 1100 białego cukru i 500g muscovado, a czas ostatniego gotowania to 15 minut. Ja gotowałam 30 minut. Warto zainwestować w termometr. Mój kosztował około 40 zł i mam go już trzy lata, przy czym nie raz zanurkował w garnku. Odstawiamy na 15 minut. Zdejmujemy pianę i dodajemy whisky.Przelewamy do czystych słoiczków. Otrzymałam sześć małych słoików od 250-375ml. Pasteryzowałam je jeszcze w piekarniku 20 minut w 150 st. C. Polecam też do tej tarty, wtedy należy przetrzeć przez sito.

sobota, 10 grudnia 2011

Atelier Amaro i kilka słów o motoryzacji.

Kolejny epizod motoryzacyjny czyli subiektywny przewodnik po lokalach Opony Dębicy.

Post nie zawiera zdjęć potraw. Trzeba to zobaczyć samemu.
Post jest długi. Nie da się tego opisać w żołnierskim skrócie.

Do Atelier Amaro, autorskiej restauracji Wojciecha Modesta Amaro planowaliśmy wybrać się od dawna, jeszcze zanim powstała. I pewnie jak to u nas na planach by się skończyło, gdyby nie film Trzy Gwiazdki i książka Bourdaina, z których jasno wynikało, że biznes restauracyjny to risky business, a restauracje padają jak muchy. A że klientela u nas niezamożna, ceni raczej duże porcje , niż wielkie doznania, uznaliśmy, że trzeba się spieszyć. Przejrzeliśmy portfele, braki w zimowej garderobie dobra nie muszę mieć tych kozaków i poszliśmy.

Lokalizacja

Restauracja mieści się w jednej z moich ukochanych okolic Warszawy, siedem minut spacerkiem od rodzinnego domu, dwadzieścia siedem od aktualnego, na Agrykoli 1. Moi rówieśnicy pewnie nie raz tam byli. Mieścił się tu bowiem Blues Bar, miejsce dość obskurne, a jednak swego czasu kultowe. Wśród oparów papierosowego dymu strzelało się zalotnymi spojrzeniami na chłopców w Martensach nad szklanką piwa z sokiem, brrr. Budynek w niczym nie przypomina tamtego mrocznego lokum. Został zaadoptowany, powstały wielkie okna, całość zyskała szlif nowości. Wnętrze jest małe, bardzo ascetyczne. Proste stoły, nakryte ciemnoszarą tkaniną, a na to białym obrusem. Na ścianach prawie żadnych fotografii. Krzesła tapicerowane, co jest nie bez znaczenia, bo posiłek bez pogaduszek trwa tyle co dobry koncert. Jeśli miałabym się czepiać wnętrza to powiedziałabym, że jest może ciut za neutralne . Rozumiem że taki był zamysł, nic ma nie odwracać uwagi od jedzenia, niemniej odrobina osobistego charakteru na pewno by nie zaszkodziła.

Pierwsze wrażenie

Od progu przywitała nas obsługa, zabrano nasze manele, bo nie nazwałabym tego płaszczami i wskazano stolik. Od razu podszedł kelner, zaproponował jedno z menu do wyboru i spytał czy życzymy sobie coś do picia. Tradycyjnie poprosiliśmy o wrzątek. Nikt nawet nie mrugnął okiem, dostaliśmy po filiżance, a w trakcie pytano nas Może jeszcze wrzątku? L. poszedł na całość i dostał dzbanuszek. Wracając do menu: w restauracji nie ma typowej karty dań. Jest tylko menu degustacyjne, które może składać się z trzech, pięciu lub ośmiu dań. Drukowane na pięknym papierze z zatopionym chabrowymi płatkami menu opisuje dania jedynie przez 3 główne składniki, także wszystko do końca pozostaje niespodzianką. Zdecydowaliśmy się na osiem dań nazwanych tu ośmioma momentami i więcej takich momentów w moim życiu poproszę. Miły pan (co jest z tymi panami z obsługi, gdzie się podziewają panie!) zasugerował nam do dań specjalnie dobrany wybór polskich wódek i nalewek. Nie jesteśmy wódkopijami, ale daliśmy się namówić. Skoro autor miał taki zamysł, warto spróbować co się za tym kryje. Restauracja posiada też klasyczną kartę win. Przed posiłkiem udałam się do toalety, oczywiście czysta, choć ciemne kolory wnętrza sprawiają, że widać każdy zaciek na lustrze i plamkę na podłodze. Niemniej wszystko dobrane, nawet krem do rąk dla anankastów. Skorzystałam, żeby nie było. I trochę mało intymnie zlokalizowana, jakoś kolejka do kibla nie pasuje mi do tego rodzaju lokalu. Też mała uwaga do obsługi, gdy wstałam do toalety nikt się nie zerwał by wskazać mi miejsce. Oczywiście sobie poradziłam, ale tak nie powinno być, miejsce i aspiracje zobowiązują.



Orkiestra tusz!
Na początek zapowiedziano trzy niespodzianki od szefa kuchni, aby skrócić czekanie na dania.

Presto

Kulka śniegu: podana na brzozowej korze kuleczka z agarowej galaretki z grzańca obtoczonej w cukrze pudrze o smaku lasu, dosłownie. To była tylko chwila, ale wyraźnie czułam stopniowe przenikanie się smaków: las iglasty, owoce i na końcu korzenna nuta. Trwało to sekundy, ale pozostawiło niesamowite wrażenie. Kulce śniegu towarzyszył dym sosnowy z kamienia, który kelner wraz z podaniem przekąski wstawił w zielony stroik ustawiony na naszym stole. Co do stroika, przez pół wieczoru snułam rozważania, miętoląc ów stroik: no ale sztuczny, no mogli się bardziej postarać. Aż L., również nieusatysfakcjonowany, zjadł kawałek stroika Ty! On jest prawdziwy, masz spróbuj Brawo zrobić prawdziwy stroik tak, by wyglądał jak sztuczny! Goście przy stoliku obok, również popróbowali.

Drugą niespodzianką był suflet z marchwi podany na czarce obwiązanej gazą, spod której coś bulgotało i dymiło wzbogacając aromaty. Suflet przybrany był krystalicznymi chipsami z buraka, które miały niesamowitą konsystencję i wspaniale rozpadały się na języku. Już w tym momencie byłam zaczarowana.

Trzecia niespodzianka to cienkie jak papier plasterki słoniny o perłowym połysku, obtoczone w popiele z palonego siana z innymi dodatkami, które wyleciały mi z głowy. Natomiast pomysł popiołu z siana był strzałem w dziesiątkę. Jeszcze przed wizytą w restauracji podczas jednej z naszych kulinarnych dysput snuliśmy rozważania na temat smaków polskiej jesieni. L.: a gdyby ktoś tak wydobył smak jesiennych ognisk, palonych liści. I mówisz masz: popiół z siana to właśnie Polska Jesień.

Zaznaczę, że każda z niespodzianek była podawana osobno. I gdy tylko talerz znalazł się przed naszymi nosami, kelner zaczynał opowieść z dokładnym opisem dania: Tutaj mają państwo słoninę wędzoną w dymie z palonego siana, otoczoną popiołem z dodatkiem... i tak dalej. Przy czym czekał, jeśli mieliśmy jakieś pytania, odpowiadał na nie wyczerpująco, a L. ma naprawdę dużo pytań.

Andante

Następnie na stole pojawiła się pierwsza przystawka tatar z sarniny ze szczawiem zajęczym i ...zapomniałam, bo smaki były warte zapomnienia. Jeśli przy niespodziankach stąpałam jeszcze po ziemi, to tu powoli zaczynałam wznosić się w powietrze. Zwłaszcza, że nasz miły Pan Wódkowy podał nam wódkę jednokrotnej destylacji (czyli robioną tak jak włoska grappa) z młodego ziemniaka z Kaszub. I to było olśnienie, podana w temperaturze pokojowej miała niesamowity smak: słodycz toffi. Dobrze, że na studiach nie było takich trunków, bo źle bym do dziś skończyła. Zainteresowanych odsyłam do artykułu w czerwcowym Food&Friends lub na stronę producenta Vestal Vodka.

Drugą przystawką był śledź, podawany ze sferycznymi ravioli z chrzanowego jogurtu z ogórkową pianką i pewnie z mnóstwem szczegółów, które uciekły mi z głowy. Śledzia uwielbiam, ale w tak delikatnej konsystencji jeszcze go nie jadłam. I te sferyczne ravioli, były jak maleńkie jajeczka: zewnątrz ścięte, a w środku płynne chrzanowe wnętrze. Konia z rzędem temu, kto mi powiem jak to było zrobione. Do tego dostaliśmy żytnią wódkę jednokrotnej destylacji, mniej poetycką niż poprzednia, ale nadal pozwalająca pokochać wódkę miłością czystą.

Do przystawek dostaliśmy koszyczek wypiekanego na miejscu pieczywa z masłem obsypanym rzeczonym popiołem. Co do pieczywa (wiecie jak jest, piekę dużo) duży plus za to, że własne. Świeże, smaczne, ale nie było to pieczywo najwyższych lotów. Rozumiem jednak, że takie wymagałoby zatrudnienia piekarza, więc doceniam wysiłek. A czepiam się, bo do czegoś przyczepić się trzeba. No i potrafię robić lepsze, więc zadzieram nosa. Za to masło nieziemskie.

Moderato

Kolejny daniem była zupa z borowików z miodową aronią, zielonym olejem z mchu leśnego podana z nalewką sosnową. Byłam w niebie. Idealnie kremowa zupa, słodko-kwaskowa aronia i ten mech. Tego nie da się opisać słowami, to trzeba zjeść.

Następnie wjechało foie gras akcentem z popiołu z siana, pianką z kwiatów czarnego bzu, konfiturą z czarnego bzu, jabłka, jeżyny i pitnego miodu, jeśli oczywiście wszystko dobrze pamiętam. Nie jestem wielbicielką foie gras, co gorsza trafiłam na jakiś przewód wątrobowy lub inną żyłę wrotną, co na chwilę spowodowało wstrzymanie mojego oddechu.
Nie muszę wam chyba mówić, że każde danie podane było na innej, często zaskakującej, ale doskonale dobranej do potrawy zastawie i ułożone było w te frymuśne formy: tu kapka, tam maziak z dużą finezją i smakiem. I choć wszyscy goście dostawali te same danie, każdy talerz miał autorski szlif.

Adagio

Nadszedł czas na główne dania serwowane z wódką: jedną pszeniczną!, a drugą żytnią, która na chwile uderzyła mi do głowy. Najpierw był sandacz, który musiał być robiony sous vide, i pewnie nie on jedyny (to ile kosztowało to ustrojstwo?) bo miał nieziemską wprost konsystencję. Podany był na risotto z kaszy gryczanej z burakami, w daniu był też rokitnik, który wielbię. Wydaje mi się, że smak kaszy i buraków nieco zdominował rybę, choć doznanie jej konsystencji pozostaje niezapomniane.
Kolejno jedliśmy medaliony z jelenia z mikrusimi kopytkami, musem z selera i marchewki oraz pianką z czerwonej kapusty, płatkami kasztanów. Kopytka według mnie zbyt banalne. Kapusta czerwona gorzkawa, ale oba musy przepyszne., jakby 200% marchewki w marchewce. Mięso o dużej delikatności. Dawno już latałam w przestworzach.

Vivace


Przed deserem uraczono nas talerzykiem polskich serów zagrodowych , no jeśli my mamy takie sery, to ja więcej już nie jeżdżę do Francji. Do tego był obłędny miód pitny półtorak, naprawdę obłędny.

Allegro

Na koniec miałam łzy w oczach dostaliśmy deser. Gorące fondant czekoladowe z lodami z jałowca i sosny, jadalną ziemią, złotym pyłem z lukrecji, którego smaku niestety nie wyczułam i nie wiem czym jeszcze, całość wyglądała jak seria czekoladek układ słoneczny Pierre'a Marcolini, do tego likier czekoladowy Wedel&Chopin podany z kroplami czarnej od popiołu oliwy truflowej. Deser był nieziemski, choć spodziewałam się czegoś bardziej narodowego: orzechy, śliwki, burak sama nie wiem. I moim zdaniem nieco zdominował ciężkością całość. Chociaż miłemu panu ze stolika obok smakował najbardziej.
Siedziałam w letargu nad pustym talerzem, gdy podszedł do nas szef kuchni z pytaniem o wrażenia i nawet wysłuchał wszystkich uwag L. (nie dopuścił mnie do głosu!).

Owacje na stojąco!

Do domu wróciliśmy rozanieleni, na piechotę ( atmosferę zmąciła tylko jedna myśl Czy to było moralne? ), ale zanim to nastąpiło pojawiło się kilka liczb.

Rachunek dla dwóch osób:

Dwa menu degustacyjne i wybór wódek i nalewek, woda i 10% za obsługę , wrzątek był za darmo ;-) dało razem 847 PLN i uważam, że była to uczciwa cena. Mało tego ja chcę tam wrócić!

Moja ocena:

za mistrzowskie i nowoczesne podejście do polskiej kuchni, wykorzystanie niecodziennych składników, doskonałe uwydatnienie smaku, piękno na talerzu i tę nalewkę z sosny.

Uwagi:
Wszelkie krytyki wynikają z tego, że do czegoś przyczepić się trzeba, w końcu szef marzy o prawdziwej gwiazdce, a nie jakiejś tam oponie.
Pan Wódkowy najpierw obiecał mi zmienić swój zestaw wódek/nalewek, na korzyść nalewek (w trosce o moją głowę) a potem o tym zapomniał.
Za mało kobiet wśród obsługi, jedyna pani nosiła brudne talerze i chlebek. O szowiniści!
Dzbanuszek na wrzątek zbyt przypadkowy, taki z zaplecza.
Lokalizacja toalety i stopień jej wymuskania nieco odstaje od całości.
Według L. nie było zbyt dużego zaskoczenia, trudnego smaku, ale spróbujcie zaskoczyć L.


Pozdrowienia dla gości ze stolika obok, aż żałowałam, że nie umówiliśmy się na kolejną wspólną degustację.




piątek, 9 grudnia 2011

Adwentowo, kryzysowo: przeświąteczna tarta z makiem i cebulą.

Uwielbiam święta, ale chyba właśnie dlatego, że trwają ot tyle. Lubię ten żal, po minionym. Siedzenie w kupie na kanapie. I zapisywanie. W przyszłym roku to zrobimy więcej tego śledzia, a tego słodkiego to nie. I ta sałatka, była niepotrzebna. Ale sernik w dechę! A dostanę do domu uszek? Nie ma! Zapisz koniecznie w kalendarzu: więcej uszek.
I łza mi się kręci, że to już. Już po. W miejscu niespodzianki piętrzy się stos papierów i niedopowiedziane nie pozostaje nic. Ktoś wisi na telefonie, składając transoceanicznym życzenia. Inny zbiera chętnych na spacer, a chętny jest tylko pies. Ktoś bierze do rąk kostropatą bombkę O popatrz, ta bombka ma tyle lat co ja! I w gardle mnie ściska, bo to już po. I obiecuję sobie, że za rok nie dam tak szybko minąć tej chwili. Daje, bo w tej ulotności cały smak.
Nie przedłużam świat na siłę. Choinkę ubieram w wigilię z rana. Prezenty choć w głowie siedzą od dawno, kupuję na ostatnią chwilę. I nie jem ryb, ciast, uszek. Cieszę się, że to jeszcze przed. Ale śnieg to mógłby już spaść.

A dziś, awentowo, kryzysowo, sezonowo Tarta z cebulą w roli głównej. I piniole, luksusu garść. A dla tych co lubią święta przed świętami akcent: mak. A gdybym jednak zniknęła jak zapowiadałam, to już dziś życzę Wam pięknych świąt. Zdążyliście jednak zauważyć z moich zapowiedzi nici. Panie i panowie: Tarta!

Tarta z cebulą
stara książka o tartach i modyfikacje

-75g masła
- po 2 łyżeczki ziaren gorczycy czarnej i maku
-125g gram ugotowanych i utłuczonych ziemniaków
-150g mąki orkiszowej
-2 łyżki oliwy
-2 duże cebule pokrojone w plasterki
-125g sera mozzarella w plastrach
-25g orzeszków piniowych
-25g rodzynek
-sól i pieprz do smaku

Na patelni rozgrzałam 25g masło i smażyłam gorczycę, aż zaczęła podskakiwać. Pozostałe masło wrzuciłam do miski wraz mąką i roztarłam w palcach, dodałam ziemniaki, gorczycę z masłem, mak, sól i pieprz do smaku. Zagniotłam ciasto. Wylepiłam nim wysmarowana masłem formę prostokątną o dłuższym boku 25 cm, tak by brzegi były wyższe. Na patelni rozgrzałam oliwę i smażyłam cebulę 5 minut. Rozłożyłam na cieście, rozrzuciłam na niej piniole, rodzynki i plastry mozzarelli. Posypałam solą i pieprzem. Piekłam 30 minut w temp. 190 st.C. pyszna na zimno i na gorąco.

niedziela, 4 grudnia 2011

Tarta pomarańczowa - przedświatecznie-urodzinowa

Dzisiejszy post dedykuję wszystkim tym, których urodziny umykają, gdzieś w przedświątecznej krzątaninie. Tym, którzy przez całe dzieciństwo słyszeli Dostaniesz jeden duży prezent na gwiazdkę! I tym, którzy przełykali żal co roku słysząc: Oj zrobimy, zrobimy ci urodziny, ale po świętach! I wszystkim moim grudniowym ukochanym. I tym tylko bliskim. O mały włos, a byłabym z Wami ;-)

L., która już za chwilę odbierze klucze do nowego mieszkania i marzy by wraz z nim przyszło dużo dobrego. M., która pakuje w pudełka stare papiery i zmienia pieczątkę na nową, by powoli poukładała też w innych zakamarkach. D., by cieszyła się tym co ma, bo dużo, dużo ma. A. i drugiej A., i sobie życzę spotkania. O., by w codziennym zgiełku nie zgubiła swojego szaleństwa i jak zawsze niosła je w pomocy innym. Dla Was wszystkich najlepsze życzenia urodzinowe.

A dla J. tarta urodzinowa.
Wściekle pomarańczowa.
Słodka i zimowa.
Może da nam wszystkim po kawałku?

Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin moja Joanno.

Już Ty tam wiesz czego ci życzę. I mam nadzieję, że tarta będzie dobra, podaj ją z niesłodką bitą śmietaną. Mmm, już mi się oczy świecą.

Podstawą są pomarańcze. Muszą być dobre bez dwóch zdań, najlepiej niewoskowane. Można takie kupić w sklepach z ekologiczną żywnością, na Biobazarze albo zamówić w internecie. Do tej ostatniej opcji potrzebna jest grupa znajomych, ale daje to posmak kolektywu i jest bardzo zabawne. Dziękuję Aniu! A pomarańcze są tego warte. Marmolada pomarańczowa też najlepsza domowa, znajdziecie na nią mnóstwo przepisów w internecie. Ja dodałam moje ostatnie dzieło: pomarańczowo-rodzynkową z whisky, na którą przepis już wkrótce ( jeśli jednak nie zamilknę ;-) Tarta jest słodka, choć złamana goryczką pomarańczowych skórek. Zresztą kiedy jak nie zimą, należy nam się najwięcej słodyczy. A przyznacie, że grudniowi zasłużyli sobie na nią wyjątkowo. Nie chodzili na lody urodzinowe, nie organizowali przyjęć w ogródku. Nie mieli tortu z truskawkami!
Hiszpańska tarta z karmelizowanymi pomarańczami
The New Spanish Table i moje trzy grosze

-1 i 1/2 szklanki mąki
-2/3 szklanki cukru, cukru pudru lub fruktozy
-szczypta soli
-150g masła
-4 łyżki zimnej śmietanki 30%

Z podanych składników zagniotłam ciasto. Najpierw wymieszałam mąkę z sola i cukrem, Następnie wtarłam w nią masło, potem dodałam śmietanę i szybko zagniotłam jednolite ciasto. Włożyłam je do plastikowego pudełka na godzinę do lodówki. Po tym czasie rozwałkowałam, ważne by podsypać minimalną ilością mąki, aby nie zaburzyć proporcji mąką:tłuszcz. Włożyłam foremkę do tarty. Nakłułam. Wyścieliłam po wierzchu folią aluminiową i włożyłam do zamrażarki na czas nagrzewania piekarnika. Piekłam w temp. 200 st. 20 minut z folią i 10 bez folii. Folia służy temu, by ciasto się nie skurczyło. Według mnie to równie skuteczny sposób jak ryż, fasola czy inne kulki, a o wiele mniej kłopotliwe ( niestety też mnie ekologiczne, choć jak się uprze to wykorzysta taką folią ze dwa, trzy razy, a uparta jest).

-4 średnie pomarańcze z cienką skórką, w miarę równej wielkości
-1,5 szklanki świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy
-1 szklanka wody
-1/2 szklanki cukru
-1 łyżka tartej skórki pomarańczowej
-2 łyżki wody z kwiatów pomarańczy
- 1/2 szklanki dobrej marmolady pomarańczowej

W garnku mieszamy sok, wodę, wodę pomarańczową, skórkę i cukier, oprócz dwóch łyżek. Zagotowujemy. Pomarańcze kroimy w 3 mm plasterki ( moje chwilami, nieco za grube, L. łaził za mną z linijką, ale nie bił). Wrzucamy plastry na gotujący syrop i zmniejszamy ogień. Gotujemy częściowo przykryte przez 30 minut. Studzimy w syropie, odsączamy i suszymy. Syrop w garnku redukujemy do stanu tuż przed na nitkę ( gdy zamiast kropel z łyżki z syropem ciągnie się niteczka).
Wystudzony spód tarty smarujemy marmoladą, na wierzchu układamy plastry pomarańczy. Smarujemy syropem i pieczemy w temp. 175 st.C przez 30 minut. Wyjmujemy. Przestawiamy piekarnik na grill i rozgrzewamy. Ciasto posypujemy pozostałym cukrem. Wstawiamy na 4 minuty po górną grzałkę, aż cukier się rozpuści. Podajemy z bitą, niesłodką śmietaną, kremem z mascarpone lub lodami.


PS. Tarta okazała się całkiem dobra, dość jeśli powiem, że razem z J. i D. wsunęłyśmy prawie całą ( gadu gadu i nie ma). Pomarańcze kroić zdecydowania cienko! Śmietanka w kruchym bardzo dobry pomysł, wyczuwalna śmietankowa nutka z pomarańczą współgra wyśmienicie.

PS2: Dziękujemy obsłudze Mood Cafe ( znanej nam jako Kawa po jodze) za zgodę na pałaszowanie tarty przy kawiarnianym stoliku czyli odkrawanie nożem prosto z foremki krusząc niemiłosiernie wokoło.

czwartek, 1 grudnia 2011

Zupa pietruszkowo-grzybowa i znowu nie wytrzymałam.

Świątecznie na blogach wraz z nastaniem grudnia. A u mnie sennie i kołdrowo. Na strychu piętrzy się stos wspaniałych eko-pomarańczy, a ja odchorowuję ostatni czas. I marzę by ktoś za mnie zrobił te skórki.
Jedno przedsięwzięcie udało mi się zakończyć sukcesem, ale już niebawem czeka mnie wielki test. I nie wiem gdzie się schowam jak go nie zaliczę. Jedna kołdra z pewnością nie wystarczy. Tymczasem piję wodę z cytryną i imbirem i daje o sobie znać.
No nie umiem, nie umiem zamilknąć na dobre. Leżeć w łóżku też nie umiem w chorobie. A na chorobę najlepsza jest zupa, przynajmniej tak mawiała mama. A ta jest na dodatek tania, kryzysowa wręcz. A to w niedługim czasie może się przydać.

Nie wiem czemu tak późno odkryłam pietruszkę. Zawsze była gdzieś obok, w odwodzie. Dałam porwać się marchewce, omamić selerowi. Pietruszkę traktowałam po macoszemu. A że za chuda, a że włóknista Yyyy pietruszkę będziesz jeść. Ano będę , bo jest pyszna. Połączenie z grzybami bardzo udane. W wersji wykwintnej z pęczakiem, siermiężno-robotniczej z pajdą chleba. Domowego. Zakochałam się w tej zupie.

Zupa grzybowo-pietruszkowa
w tle N.Slater Tender

-garstka suszonych prawdziwków zebranych samemu piękną jesienią
-1 spora cebula
-3 łyżki oliwy z oliwek
-łyżka masła
-600g obranych pietruszek
-ząbek czosnku

Grzyby namocz w 300ml ciepłej wody na pół godziny. Cebulę poszatkuj. Masło rozgrzej oliwę z masłem i wrzuć cebulę, mieszaj, aż się zeszkli. Wrzuć pokrojone niedbale pietruszki i smaż około 10 minut. Dodaj 1,25 l wody lub bulionu warzywnego, wodę z grzybów, grzyby, czosnek pokrojony w plasterki i gotuj na wolnym ogniu około 50 minut. Zmiksuj na gładki krem.

-garść suszonych prawdziwków lub koźlarzy
-pęczek natki pietruszki, same listki
-ząbek czosnku
-garść orzechów włoskich najlepiej własnoręcznie zebranych
-50g masła

Grzyby namocz w gorącej wodzie na 30 minut. Odsącz, drobniutko posiekaj z pozostałymi skladnikami oprócz masła. Masło rozgrzej na patelni i smaż siekane grzyby, orzechy i resztę, aż po całym domu rozniesie się zapach.

-kilka kromek domowego zakwasowca podpieczonego na suchej patelni lub ugotowany pęczak

Zupę podaj w talerzu z kromką chleba lub misternym kopczykiem pęczaku. Posyp grzybowo-orzechowo-pietruszkową posypka. Jedz!

LinkWithin

Related Posts Widget for Blogs by LinkWithin