niedziela, 22 sierpnia 2010

Rowerem przez Niemcy część IV

I tak pedałowaliśmy to w słońcu, to w deszczu, pod górę i w dół. To znaczy w dół nie pedałowaliśmy, a zaciskaliśmy hamulec: ja i znikaliśmy w dali: On. Były dni, że pogoda nas nie rozpieszczała. Jazda w deszczu sprawia, że marzenia redukuję do kubka ciepłej herbaty i suchej nogi. Pamiętam inne samotne wakacje po nadbałtyckich krajach. Idąc w strugach deszczu po estońskiej plaży zastanawiałam się nad listą rzeczy bez których nie mogłabym się obyć. W końcu na liście zostały tylko suche buty. Reszta to tylko zachcianki. Tym razem było podobnie. Ileż radości sprawiły nam panie z firmy spedycyjnej, które zaprosiły nas do swojego biura, gdy mokrzy staliśmy pod portiernią. A zupa? Nigdy nie zapomnę tureckiej fasolowej, na którą ubłocona rzuciłam się Neustadt. Nie zapomnę jej też dlatego, że pan wydał mi jakiegoś podrabianego pieniążka zamiast dwóch euro i przez dwa dni głowiłam się jak go upłynnić. Udało się przy okazji pewnej kiełbasy. Mam wprawę, jeśli chodzi o fałszywe pieniądze. Moi mili znają historię o wypłacie fałszywymi dolarami i wpuszczaniu ich w amerykański rynek. Miasteczka zamieszkiwane w większości przez mniejszość, Turecką miały tę właściwość, że dróżka rowerowa nagle znikała i za nic nie chciała się pojawić. Na jakiś czas zrezygnowaliśmy z dróżek na rzecz samochodowych dróg. Oczywiście ja narzekałam cały czas i robiłam maślane oczy na widok rowerowych znaczków, aż nazwano mnie fetyszystką rowerowych dróżek. Po cichu muszę przyznać, że się samochodowym szlakiem jechało jeszcze lepiej. Droga prosta, krótka, bez zbędnych zawijasów. Nikt na mnie nie trąbił. Nikt nie wymuszał ostrego hamowania i nie wbijał się przed rower do skrętu w prawo. I prawie nikt nie wymijał mnie na grubość lakieru czyli ocierając się o moje sakwy, co kierowcy w moim mieście robią nagminnie. Jeśli, więc jesteś kierowcą w moim mieście wstydź się!
Innym razem z nieba lał się żar, a naszym jedynym pragnieniem było zaspokojenie pragnienia. Każda polska wioska ma sklep! W niemieckiej nie jest to takie oczywiste. Zdarzyło nam się przejechać i pięćdziesiąt kilometrów o suchym, dosłownie, pysku, a sklepu, ani widu, ani słychu. Po drodze spotkaliśmy rowerzystę, który uprosił przysłowiową babę o bidon wody i dwóch dziadków na rowerach, którzy podobnie jak my marzyli o napoju. Dziadkowie tak się z nami zżyli, że jechaliśmy razem przez kilka godzin. Kiedy wreszcie trafiliśmy na sklepik, każde z nas wypiło duszkiem po litrze soku. Picie litra płynu na raz weszło nam w nawyk, podobnie jak codzienne sto kilometrów. I tak z szóstą setką na liczniku zbliżaliśmy się do ważnego etapu naszej podróży.
Dawnej granicy Zachodu z Wschodem. Pewnie przekroczylibyśmy ją nieświadomie, gdyby nie triatlonista koło pięćdziesiątki spotkany na podjeździe. Chłopaki szybko się zgadały, a ja z tyłu starałam się nadgonić i jak zwykle strzygłam uszami. Triatlonista przejechał tego dnia 250 km, miało być 200, ale mu się drogi pokiełbasiły. I słyszę i uszom nie wierzę, On mówi, z żalem w głosie: My tylko 90! Co tylko? Ja ci dam! Triatlonista powiadał jak do 1966 roku przemieszczanie się RFN-NRD było dopuszczalne. Natomiast potem na długie lata granica była uszczelniona i wiele rodzin straciło ze sobą kontakt. Szczerze się wzruszyłam, ale ja wzruszam się nawet przy reklamie Apapu. Ostatnia Zachodnia wioska była piękna jak z obrazka. Kolorowe domki, kwiaty w oknach i mercedesy. Potem był most i tablica: Tu kiedyś kiedyś kończyła się Europa Zachodnia i zaczynały kraje komunistyczne, nawet Polskę tam narysowali. A potem szczerze się wystraszyliśmy. Pierwsza wschodnia wioska wyglądała jak jakieś widmo. Wybite szyby, krzywy bruk, opuszczone domu i szarość. Na szczęście dalej wschodnie Niemcy prezentowały się jak należy. Podejrzewamy, że po otwarciu granic mieszkańcy wioski szybko wyjechali na Zachód, stąd to zaniedbanie. Noc spędziliśmy nad rzeką Werra. I tyle było tego Zachodu. Licznik 600. Cel Lipsk.

4 komentarze:

  1. A ja nigdy nie zapomnę smaku herbaty z cytryną podawanej chochlą z wiadra. To było w Kuźnicach i właśnie w ulewie zeszliśmy z górskiego szlaku. Byłam wtedy w ciąży i wydawało mi się, że nic mnie nie pokona. To była najlepsza herbata na świecie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Suche buty...- reszta jest zachcianką... ja niewiele czasem potrzeba... Też takie wspomnienia mam z gór, gdzie schronisko "już" było widać... Z radością "słucham" Twojej opowieści i zastanawiam się ile triatlonista miał lat...

    OdpowiedzUsuń
  3. miał pod 50+ lat. I z tego co pamietam mowil o wczesniejszym niz 66 roku. Uzył określenia "gulf incident", co mogło oznaczać incydent z Zatoki Tonkin z 64 albo incydent z Zatoki Świń z 61. Językowo pasuje pierwszy, a politycznie bardziej drugi:) Tak czy inaczej nasz towarzysz był wtedy jeszcze dzieciakiem.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ha, ja śledziłam w Berlinie różnice wsch/zachodni. A poza tym Ty byłaś w Estonii i nic nie mówiłaś?! Gdzie??
    Co do wzruszania się nad reklamą Apapu, mamy koleżankę (z farmacji, ale imię na E.), która płacze także np. przy Wiadomościach w TV. Mi wystarczy pokazać jakieś cierpiące i/lub małe zwierzęta i beczę.

    OdpowiedzUsuń

Chętnie odpowiem na wszystkie pytania dotyczące składników i przepisów. Uwagi przyjmuję. Złośliwe oznaczam jako spam. Podobnie traktuje komentarze z linkiem typu zajrzyj do mnie, zapisz się do mnie, zapraszam na konkurs. Anonimie przedstaw się! Dziękuję za odwiedziny. Gospodarna narzeczona i czasem On i zawsze Ono.

LinkWithin

Related Posts Widget for Blogs by LinkWithin