Wysiedliśmy po północy na dworcu w Aachen, głucho tam było i ciemno. Pod dworcem kilku tureckich taksówkarzy wypalało sennego papierosa. Pod dworcem była też mapa, według której całkiem niedaleko był kemping. Wystarczyło tylko wyznaczyć północ i byliśmy w domu. Dla porządku spytaliśmy o drogę kilku przechodniów, ale wiadomo jak to jest z przechodniami o tej godzinie. Różne są ich stany świadomości i różnych informacji udzielają, a to że kemping 20 km za miastem, a to że tu u nas w Aachen go nie ma. W sumie byliśmy na to przygotowani. Napotkany po drodze Polak, tynkarz, po wyrażeniu ogromnego zdziwienia, że nie przyjechaliśmy tu do pracy a na wakacje, poinformował nas, że Niemcy nie potrafią wskazywać drogi. I niestety jeszcze nie raz przyszło się nam o tym przekonać. Kemping znaleźliśmy sami i nawet okazał się samoobsługowy.
Następnego dnia posileni pierwszym deserem z bitą śmietaną, zaopatrzeni w mapę regionu zwiedzaliśmy słynny Akwizgran. Trochę pożałowałam, że w liceum nie słuchałam pani M. i jej wywodów o Pepin le Bref i Charlemagne. Nic to wrócę do domu i poczytam na Wikipedii ;-) pomyślałam, oblizując bitą śmietanę z nosa. Właśnie desery z bitą śmietaną towarzyszyły nam odtąd każdego dnia. Niemcy uwielbiają lody i bitą śmietanę. W każdej nawet najmniejszej mieścinie jest eiscafe, która na wydrukowanym kolorowym folderze zachęca do zjedzenia kopy lodów z dodatkami i obowiązkowo bitą śmietaną. Lody są różne, czasem dobre, czasem po prostu zimne. Podczas wyjazdu zjadłam tyle bitej śmietany, że wystarczy mi do końca życia. A i on powiedział w końcu dość, kiedy w Lipsku dostał kopę lodów z bez mała 100g porcją orzechów. W Akwizgranie pobyliśmy chwilę na uroczej starówce i podczas gdy on pochłaniał kolejne lody ja zwiedziłam romańsko-gotycką katedrę i wczułam się w rowerową atmosferę Niemiec.
Potem ruszyliśmy naprzód. Nasz cel Kolonia, oddalona podobno o 70 kilometrów i jak poinformował nas pan w rowerowym warsztacie wiodła tam jedna rowerowa droga. Droga jedna, ale co przechodzień to inna. Okazało się, że choć po mieście przemieszcza się wielu rowerzystów, to żaden tak daleko się nie zapuścił. Straciliśmy dobre dwadzieścia kilometrów, aż w końcu jakiś zawiany rodak podszedł z pytaniem Pomóc wam w czymś? Wcześniej upewnił się czy, aby nie przyjechaliśmy tu do pracy.
Droga do Koloni była dość nudna i nieprzyjemna. On jak na złość ignorował rowerowe oznaczenia i kazał mi jechać obok samochodów, czego nie lubię. Po drodze zjedliśmy chyba najlepszy niemiecki obiad. Pyszną kaszankę z puree ziemniaczano-selerowym i jabłkowym musem z porzeczkami oraz wspaniale marynowane mięso. Niestety nie pamiętam, ani nazwy miejscowości, ani restauracji, ale pozdrawiam miłą panią, która mimo zamknięcia lokalu poprosiła kucharza o przygotowania dla nas posiłku. Wieczorem z 104 km na liczniku dotarliśmy do Kolonii. I tu stała się rzecz niebywała. On, który szerokim łukiem omija wszelkie budowle sakralne do zwiedzania Ty sobie idź ja tu posiedzę na widok kolońskiej katedry rozdziawił usta. Szybko udał, że nic się nie stało i niby obojętnie rzucił Mogę ją z tobą jutro zobaczyć. Ja z kolei rozdziawiałam buzię na widok rowerów. Rowery, rowerzyści i rowerowe dróżki były w Kolonii wszędzie. Z czasem miałam do tego przywyknąć, a nawet krzywić na gorszą, a przecież lepszą niż w ojczyźnie rowerową infrastrukturę. Póki co rozpływałam się w zachwytach. Kupiliśmy też kolejne mapy, tym razem rowerowe. W Niemczech jest wiele tysięcy wytyczonych i oznakowanych dróg rowerowych , a niemieckie stowarzyszenie cyklistów ADFC, wydaje co jakiś czas uaktualnione mapy w skali 1:150 000. Mapy danego regionu dostępne są w każdym większym mieście. Polecam.
Kolonia to bardzo przyjazne miejsce. Knajpki, luz, rzeka, rowery i dobrze zagospodarowana (poza naćkanym centrum) przestrzeń, czyli tak zwane miasto do mieszkania.
Tego dnia odbywała się tam jakaś gejowska impreza, która jak się okazało kontynuowana była na nadreńskim kempingu. Miłe panie z Włoch zaprosiły nas na imprezę, ale zmęczeni grzecznie podziękowaliśmy. Rano czekała nas długa droga. Cel Koblencja. Stan licznika 104 km.
Następnego dnia posileni pierwszym deserem z bitą śmietaną, zaopatrzeni w mapę regionu zwiedzaliśmy słynny Akwizgran. Trochę pożałowałam, że w liceum nie słuchałam pani M. i jej wywodów o Pepin le Bref i Charlemagne. Nic to wrócę do domu i poczytam na Wikipedii ;-) pomyślałam, oblizując bitą śmietanę z nosa. Właśnie desery z bitą śmietaną towarzyszyły nam odtąd każdego dnia. Niemcy uwielbiają lody i bitą śmietanę. W każdej nawet najmniejszej mieścinie jest eiscafe, która na wydrukowanym kolorowym folderze zachęca do zjedzenia kopy lodów z dodatkami i obowiązkowo bitą śmietaną. Lody są różne, czasem dobre, czasem po prostu zimne. Podczas wyjazdu zjadłam tyle bitej śmietany, że wystarczy mi do końca życia. A i on powiedział w końcu dość, kiedy w Lipsku dostał kopę lodów z bez mała 100g porcją orzechów. W Akwizgranie pobyliśmy chwilę na uroczej starówce i podczas gdy on pochłaniał kolejne lody ja zwiedziłam romańsko-gotycką katedrę i wczułam się w rowerową atmosferę Niemiec.
Potem ruszyliśmy naprzód. Nasz cel Kolonia, oddalona podobno o 70 kilometrów i jak poinformował nas pan w rowerowym warsztacie wiodła tam jedna rowerowa droga. Droga jedna, ale co przechodzień to inna. Okazało się, że choć po mieście przemieszcza się wielu rowerzystów, to żaden tak daleko się nie zapuścił. Straciliśmy dobre dwadzieścia kilometrów, aż w końcu jakiś zawiany rodak podszedł z pytaniem Pomóc wam w czymś? Wcześniej upewnił się czy, aby nie przyjechaliśmy tu do pracy.
Droga do Koloni była dość nudna i nieprzyjemna. On jak na złość ignorował rowerowe oznaczenia i kazał mi jechać obok samochodów, czego nie lubię. Po drodze zjedliśmy chyba najlepszy niemiecki obiad. Pyszną kaszankę z puree ziemniaczano-selerowym i jabłkowym musem z porzeczkami oraz wspaniale marynowane mięso. Niestety nie pamiętam, ani nazwy miejscowości, ani restauracji, ale pozdrawiam miłą panią, która mimo zamknięcia lokalu poprosiła kucharza o przygotowania dla nas posiłku. Wieczorem z 104 km na liczniku dotarliśmy do Kolonii. I tu stała się rzecz niebywała. On, który szerokim łukiem omija wszelkie budowle sakralne do zwiedzania Ty sobie idź ja tu posiedzę na widok kolońskiej katedry rozdziawił usta. Szybko udał, że nic się nie stało i niby obojętnie rzucił Mogę ją z tobą jutro zobaczyć. Ja z kolei rozdziawiałam buzię na widok rowerów. Rowery, rowerzyści i rowerowe dróżki były w Kolonii wszędzie. Z czasem miałam do tego przywyknąć, a nawet krzywić na gorszą, a przecież lepszą niż w ojczyźnie rowerową infrastrukturę. Póki co rozpływałam się w zachwytach. Kupiliśmy też kolejne mapy, tym razem rowerowe. W Niemczech jest wiele tysięcy wytyczonych i oznakowanych dróg rowerowych , a niemieckie stowarzyszenie cyklistów ADFC, wydaje co jakiś czas uaktualnione mapy w skali 1:150 000. Mapy danego regionu dostępne są w każdym większym mieście. Polecam.
Kolonia to bardzo przyjazne miejsce. Knajpki, luz, rzeka, rowery i dobrze zagospodarowana (poza naćkanym centrum) przestrzeń, czyli tak zwane miasto do mieszkania.
Tego dnia odbywała się tam jakaś gejowska impreza, która jak się okazało kontynuowana była na nadreńskim kempingu. Miłe panie z Włoch zaprosiły nas na imprezę, ale zmęczeni grzecznie podziękowaliśmy. Rano czekała nas długa droga. Cel Koblencja. Stan licznika 104 km.
Twoją relację czytam z zapartym tchem :) Ciekawa jestem, czy w okolicach kolońskiej katedry wciąż koncertuje mini-zespół z Rosji, grający mega ckliwe kawałki (jak jest mega ckliwie to łzę uronię zawsze:D).
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, naprawdę bardzo Was podziwiam. Mięśnie łydek będziesz miała jak Maja Włoszczowska. Zuch Dziewczyna! Koniecznie proszę zjeść Kaiserschmarrn (no, chyba, że po kilogramach bitej już nie dacie rady...) Serdeczności i powodzenia w dalszej podróży.
My właśnie wróciliśmy i z ciekawością śledzę teraz waszą wyprawę. Tym bardziej, że też bym się pewnie nigdy nie zdecydowała na ten kierunek z podobnych powodów. Czekam na ciąg dalszy ;)
OdpowiedzUsuńZazdroszczę, bo kocham rower i podróże.
OdpowiedzUsuńPs: Mam ciocię w Niemczech, w Duisburgu dokładnie:)
Pps: I czekam na więcej!!
Podziwiam Was Kochani i to bardzo - ja lubię takie spontany także ale jeszcze na taki wyczyn to się nie odważyłam - ale to nic co się odwlecze to nie uciecze.
OdpowiedzUsuńSzerokiej drogi i bezpiecznej przede wszystkim :)
serdecznie pozdrawiam
Oj, nieźle sobie czas zagospodarowaliście. No tak, ale przecie Wy Gospodarni jesteście ;-)
OdpowiedzUsuńZazdroszczę wyprawy!
Czy końcowy stan licznika sugeruje kolejne odcinki? Będą dzielone po 100km, czy dniowo? :)
Mam nadzieję, że jeszcze pocztam o rowerach :)
Lisko: Tym razem nie, ale w Austrii. A Rosjan nie przyuważyłam, tyle było rowerów. Chociaż...był jakiś jakby samozwańczy chór kościelny z transparentem o Jezusie.
OdpowiedzUsuńZgibek: a jak myślisz? A zdjęcie dwa specjalnie z myślą o Tobie. Szanuj!
Pozdrawiam wszystkich ciepło.
No nie, teraz ja rozdziawiam gębę gdy to czytam i proszę mi dawkować codziennie po 100 km, nie więcej. Przy kawie porannej lub wieczornej wodzie mineralnej nie ma teraz lepszej lektury. Masz ty talent kobieto do pisania i już. A teraz to pewnie i niezłe mięśnie, wyrzeźbione jak na "siłce".
OdpowiedzUsuńKasiu, czy On czyta teksty zanim je publikujesz? Tak z ciekawości ;) - czy jeśli nie, czy potem się złości na opisy swojego zachowania...
OdpowiedzUsuńWłaśnie zadałam mojemu pytanie, czy podobała mu się Kolonia, bo ja, podobnie jak Ty, do niedawnego Berlina przez Niemcy tylko przejazdem.
Ryszard, ty popijasz chyba wieczorami.
OdpowiedzUsuńPtasia: Nie czyta. I nawet się uśmiecha. On jest cudem.
A ja pracuje w Kolonii i w zadnym wypadku nie jest to dla mnie miasto do mieszkania ;) To taka typowa wielkomiejska dzungla, akazdy pobyt na dworcu grozi stratowaniem. Ale to wlasnie roznica miedzy byciem gosciem a "miejscowym". Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńJak zazdroszczę! Bardzo lubię Niemcy i chcę tam pojechać, a takie relacje świetnie się czyta! Dużo siły do pokonywania kolejnych kilometrów życzę ;)
OdpowiedzUsuńP.S. I tak macie tą genialną sytuację, że niezależnie od ilości zjedzonej bitej śmietany zaraz ją spalacie :P
Mirosix, to współczuję pracować w mieście, którego nie lubisz. A ja wiem co mówię i co do miast i siebie w nich, wielkich sie nie mylę.
OdpowiedzUsuńArven: a prawda 25km z odpowiednią prędkościa i obciążeniem to aż 500 kalorii. 100 dziennie, w przeliczeniu na śmietanę, mozna sobie pojeść.
wspaniała historia. i wspaniałe przedsięwzięcie, by zwiedzic całą Europę. z rowerem ;]
OdpowiedzUsuńbrawo!
a co do tego deseru... czym się martwic? właśnie, niczym!
Nie tylko wieczorami... w ciągu dnia wypijam prawie 2 litry. Pozdro.
OdpowiedzUsuń> A zdjęcie dwa specjalnie z myślą o Tobie. Szanuj!
OdpowiedzUsuńA szanuję, szanuję. I dziękuję bardzo.
Rozumiem, że mówisz o zdjęciu z siodłem, w sam raz na... hmm, dla mnie :)
Świetna wyprawa! Jestem pod wielkim wrażeniem! Niesamowici jesteście:)
OdpowiedzUsuń