poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Rowerem przez Niemcy: Berlin i koniec!

I co było dalej? Ano nic. Każda wycieczka, nawet rowerowa ma swój koniec. Z tysiącem kilometrów w pamięci i pięćdziesięcioma na liczniku przejechaliśmy słynny most Glienicke, na którym w czasie zimnej wojny USA i ZSRR wymieniały wzajemnych szpiegów i byliśmy w Berlinie. Proste? Proste. A Berlin? Każdy ma swój Berlin, więc o czym tu pisać. Dla mnie to taki europejski Nowy Jork z warszawskim wystrojem, kwintesencja multi kulti, ludzka dżungla. A ja wnuczka leśników i gajowych lubię dżungle w każdym wydaniu. Zapuszczam się w nie całą sobą, wącham i smakuje, zamykam oczy i wsłuchuje się w szum miejskiego lasu. Tropię zwierzynę. A że las ten pełen jest barw i rowerowych dróżek tym lepiej. Pierwszy raz zwiedzałam obcą stolicę na rowerze i teraz to ja już zawsze i wszędzie na moim jednośladzie. Nie chowaj się Brukselo, Paryżu i Nowy Jorku, jeszcze się po Was napedałuję.
Po różnych doświadczeniach z szukaniem i gubieniem drogi, mieszkańcy Berlina miło nas zaskoczyli, nie tylko znajomością angielskiego. Sami podchodzili pytając, gdzie chcemy trafić, rysowali mapki, towarzyszyli na rowerach do celu. Rowery w Berlinie są wszechobecne i jeżdżą na nich chyba wszyscy. Widziałam panią w zaawansowanej ciąży, człowieka z kilkorgiem dzieci upchanych tu i ówdzie, ludzi z mnóstwem zakupów, w garniturach, z naręczem kwiatów, w turbanie i z gigantycznym kapeluszem. Proszę mi nie mówić, że się nie da! Rowerzyści są mile widziani na chodnikach i na drogach, przymyka się oko na ich nieprzepisowe harce. I jeszcze raz krzyknę: Ja też tak chcę pani Hanno!
Pierwsze co zrobiliśmy w Berlinie to odszukaliśmy księgarnię. Plan kupiliśmy, to też, ale interesowały nas przede wszystkim książki, o chlebie. Jak wiadomo żadne z nas nie zna niemieckiego, ale jak się dużo siedzi nad miską ciasta, to można czytać przepisy nawet w nieznanych językach. No dobra oprócz dalekowschodnich, dziwną pisownię mają. Po krótkiej, no dobra ta nieznajomość języka jednak przeszkadza, wizycie w wielkiej księgarni wiedzieliśmy co dalej. Brot. Deutschland beste backer to książka podobna do Artisan Baking Maggie Glezer, poprawcie mnie jeśli się mylę. Autor odwiedza najlepszych niemieckich piekarzy, którzy prawdopodobnie opowiadają o swojej piekarskiej przygodzie i dzielą się przepisami. O przygodach piekarzy niewiele mogę powiedzieć, choć On twierdzi, że trzy razy przeczyta i zrozumie, ale chleby pieką dobre. Szybko zaznaczyłam na planie, piekarnie z Berlina i pojechaliśmy na degustację. Niezłe, a ja wybredna co do chleba jestem.

Potem czekała nas jeszcze jedna ważna wizyta. Jak wiecie On tudzież mój Piekarz domowy, Poganiacz rowerowy i najlepszy mężczyzna na świecie jedyny, w weekendy przywdziewa błękitną kamizelkę a la Johnny Lupino Nurek Śmietnikowy i zamienia się w Szkutnika. A szkutnik to musi mieć dłuto i hebel, i Bóg wie co jeszcze. I to nie jedno. Większość narzędzi szalonego szkutnika pochodzi z berlińskiego sklepu Dietera Schmida, kupowanych rzecz jasna drogą wysyłkową lub poprzez tak zwane słupy*. I choć Dieter Schmid funkcjonuje w naszej codziennej opowieści jak członek rodziny, ot wujaszek dobrotliwy, co piły japońskie sprowadza, żadne z nas w słynnym sklepie dotychczas nie było. Wyobrażacie sobie radosne podniecenie szkutnika jak przestępował próg? Porównać to mogę jedynie do spotkania z Hamelmanem. A w sklepie, ileż tam było pił wszelakich i hebli, dłut, pilników, wkrętaków i noży. Wszystko o czym tylko stolarz, cieśla i szkutnik z początku poprzedniego stulecia mogą zamarzyć. Po pół godzinie nie dałam rady, wyszłam na zewnątrz. On w najlepsze rozmawiał z panem, niestety Dietera nie było, to On naprawdę istnieje! Pan z majestatem wyjmował z gablotek heble w cenie szpilek Manolo Blahnika, zdejmował ze ściany piły od Luis Vuitton co najmniej i natychmiast przecierał je miękką szmatką, i gadał, i gadał ze szkutnikiem. Co jakiś czas wsadzałam łepek, ale nic się nie zmieniało, bo pan też ucieszył się, że może poznać stałego klienta. W końcu zauważył moje zniecierpliwienie i na pociechę wyjął książkę o japońskich naczyniach i drugą o nożach. Ostatecznie wyszliśmy z dłutem wielkości siekiery i obietnicą powrotu.

I tyle. No tak był jeszcze niezidentyfikowany zwierz, który w nocy wyjadł nam kiszkę i chleb podziobał, i samoloty, co latały nad namiotową głową, i ulewa, w któtej ubłoceni pakowaliśmy manatki, i kanar, który złapał nas w metrze, zły bilet kupiliśmy w maszynie. Ale jak mówiła babcia Lodzia: To bajka! Zresztą to moje wakacje. Niezaplanowane, wypedałowane. Fantastyczne!


W sumie zrobiłam 1206 km. Przy czym przez pierwsze dziesięć dni 1030. Nigdy nie przypuszczałam, że potrafię. No powiedz, ze jestem niezła. No powiedz! Niezła jesteś, masz chyba lepszą kondycje niż ja. A Ty? Też potrafisz!
Tysiąc kilometrów dedykuję Marysi, zagrzewam Ją do walki. Z dwustu każdy może wziąć tyle, ile mu się podoba. Sześć zostawię dla wewnętrznego diaboła.
A podziękowania należą się: Jemu za wsparcie na drodze i w namiocie ;-) i za najlepszy na świecie rower. I Panu Jackowi Orłowskiemu**, "polskiemu mistrzowi w szyciu rowerów na miarę" za boską ramę i panu Marcelowi, co go tak zmyślnie złożył i nie przestraszył się moich dąsów i firmie co robi najlepsze siodełka pod słońcem, a co!


Co zrobił On jak tylko wszedł do domu? No właśnie! Dla tego kto pierwszy zgadnie, a stali bywalcy, nie powinni mieć problemów, mam malutki upominek z podróży. Dla wszystkich zielonkawe*** ciasteczka, no bo przecież nie mogłam nie kupić tej foremki. Ja rano wcisnęłam się w moje legendarne**** rowerowe spodenki, co ja mówię, ja je po prostu założyłam. I pojechałam do pracy. Na rowerze.


*mieszkaniec lub podróżny w zagranicznym mieście, który kupuje i przywozi niedostępne w kraju artykuły, pochodzi od Feli i Zgibka
** strona nie działa, Pan się chyba ukrywa, tyle ma zamówień, służę kontaktem
***nad kolorem to ja jeszcze popracuję, wykorzystam w tym celu słupy
****zakupione w nieistniejącym już dziś WTC, stąd owiane legendą

Zielonkawe kruche ciasteczka


-100g mąki pszennej
-75g mąki kukurydzianej
-65g cukru trzcinowego
-50g mielonych migdałów
-25g masła pistacjowego (utartych w moździerzu niesolonych pistacji)
-90g masła
-1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

Z podanych składników zagniotłam jednolite ciasto, to znaczy mikser zagniótł. Gdyby było za suche dodać łyżkę mleka lub wody. Zawinęłam w folię i schłodziłam. Zimne rozwałkowałam i wycięłam ciastka. Piekłam w temperaturze 150 st. C z termoobiegiem przed 15 minut.

Ciastka są bardzo kruche, więc ludzikom łatwo odpadają nogi i głowy. Szybko upycham w buzi naderwane kończyny, bo pycha. A zielone ciastka były tutaj.

18 komentarzy:

  1. chleb? xD

    a całą podróż przeczytałam z nieukrywanym zachwytem, jesteś Mistrzem! (:

    OdpowiedzUsuń
  2. A co zrobiliście z bagażami w Berlinie? Ze zdjęć wynika, że przynajmniej On się ich magicznie pozbył. A może po prostu to Ty wszystko woziłaś??? :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgibek pozwolę c i to przemyśleć, zanim skasujesz komentarz.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale mi dobrze było w Twoich opowieściach - nawet jeszcze lepiej...:)
    A ON zrobił chleb - to oczywiste:)
    Pozdrowienia serdeczne Narzeczono:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Jako że prezent jest bardzo malutki, odpowiedź musi być precyzyjna jak wbita w preparat szpilka.

    OdpowiedzUsuń
  6. To ja myślę, że wybrał pierwszy chleb z nowej książki Brot.

    OdpowiedzUsuń
  7. ale fajne zielone ludziki , och muszę do Berlina się wybrać po takie coś
    Hm , a co zrobił no upiekł chleb to jasne ,ale jaki to nie mam zielone pojęcia

    OdpowiedzUsuń
  8. zrobił zaczyn na chleb z nowo zakupionej w Berlinie książki :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Chylę czoła, te kilometry naprawdę imponujące:)

    OdpowiedzUsuń
  10. od razu widać że to Niemcy, wszystko jak w zegarku poukładane

    OdpowiedzUsuń
  11. No nie, i to wszystko NIEZAPLANOWANE? Po prostu kłaniam się nisko...i niesamowicie pozytywnie zazdroszczę.

    OdpowiedzUsuń
  12. Piękne te historie, dzięki za wspaniały reportaż!

    Mamy w domu dwie ludzikowe foremki, chłopca i dziewczynkę, i co roku walczę z Mamą o to, czy wykrawac nimi pierniki, czy nie. I zawsze jednak wykrawam kilka i już przy wykrawaniu odrywają się im głowy i ręce. Taki urok ludzików z ciasta. :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Wakacje wspaniałe, relacja jeszcze lepsza bo udało Ci się zabrać również nmas, Twoich czytelników i poznać z tymi miejscami, z tymi radościami i smutkami ... wspaniale się czytało i cieszę się już na ten Paryż, Brukselę i Nowy York widziany z siodełka :)
    Buziak :*

    OdpowiedzUsuń
  14. On chyba wyjął dłuto, by je podziwiać. Czyż nie tak to było? Świetna podróż tylko pozazdrościć wrażeń.

    OdpowiedzUsuń
  15. Ja myślę, że on zrobił polski chleb,na choć oczywiście z przepisu z nowej książki.A ja do dzisiaj się zastanwiam dlaczego nie kupiłam foremki z ludzikiem będąc w Berlinie ... Pozdrawiam serdecznie - muffingirl

    OdpowiedzUsuń
  16. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  17. Dziekuje Kasiu za dedykacje. Zostalas nazwana Kolarka Roku? Ciasteczka wygladaj smakowicie. A On upiekl chleb.

    OdpowiedzUsuń
  18. On zrobil chleb zytni 80% metoda trojfazowa.

    OdpowiedzUsuń

Chętnie odpowiem na wszystkie pytania dotyczące składników i przepisów. Uwagi przyjmuję. Złośliwe oznaczam jako spam. Podobnie traktuje komentarze z linkiem typu zajrzyj do mnie, zapisz się do mnie, zapraszam na konkurs. Anonimie przedstaw się! Dziękuję za odwiedziny. Gospodarna narzeczona i czasem On i zawsze Ono.

LinkWithin

Related Posts Widget for Blogs by LinkWithin